wtorek, 13 listopada 2012

Skąd u mnie minimalizm...

        Powrót do biura po dwóch tygodniach urlopu nigdy nie jest łatwy. Na szczęście do przeszłości nalezą już czasy gdy wracałam po urlopie ze ściśniętym ze zdenerwowania żołądkiem myśląc co mnie czeka. 
Wczoraj  aż pięć razy musiałam wpisać hasło do komputera... niesamowite, ale po prostu wypadło mi z głowy :) 

       To chyba znak, ze udało mi się oderwać od codzienności, czyli cel urlopu osiągnięty:)
Milo mi było wrócić do pracy, popatrzeć na moje "minimalistyczne" biurko i otoczenie. Jest to miejsce, gdzie naprawdę z duma mogę się pochwalić, ze osiągnęłam mój minimalistyczny cel. 

       Kilka drobiazgów osobistych (kalendarz, porcelanowa konewka na długopisy, notatnik), bieżące dokumenty związane z pracą i ... to prawie wszystko. 
       No ale nie zawsze tak bywało. Kiedyś moje biurko w pracy było za małe by pomieścić wszystkie "ważne" dokumenty, które musiałam mieć koniecznie pod ręką. Czasami miałam przed sobą mały stos i wykrzywiałam się w chińska ósemkę, żeby coś napisać na klawiaturze. Pracowałam nad kilkoma sprawami równocześnie, spieszyłam się , no i w sumie traciłam czas, bo ciągle czegoś szukałam. 

      Kiedyś dawno, dawno temu, a dokładniej chyba w 2005 , a może 2006 roku wyszłam w czasie przerwy obiadowej na spacer. Zjadłam coś "na szybko", bo byłam przecież zawalona robotą i tylko na chwilkę weszłam do pobliskiej , dużej księgarni.  

      To był mój sposób na odstresowanie się. Byłam chomikiem książkowym (no dobra, ciągle ciut nim jestem, ale pracuję nad sobą). Miałam ogromny zbiór książek w rożnych językach i na rożne tematy. Kupienie dobrej książki i mila lektura były dla mnie większą przyjemnością niż kupowanie ciuchów...

      Weszłam więc do tej księgarni i mając tylko kilka minut pozostałam na parterze. Moja uwagę zwróciła książka z kwiatem kalii na okładce o dziwnym tytule "L'art de la simplicité". Autorki nie znałam, ale nie miałam już wiele czasu, więc szybko zapłaciłam i zadowolona pobiegłam do biura. 

      Nie od razu zabrałam się do lektury, bo miałam akurat coś bardzo ciekawego "w czytaniu". Zaczęłam dopiero po kilku dniach. Rozdział po rozdziale. Pomyślałam sobie, ze fajne są te jej pomysły i spojrzenie na świat, ale raczej nierealne. Po skończonej lekturze książka znalazła się na polce z innymi poradnikami.

     Parę tygodni później , podczas weekendu usiłowałam znaleźć bluzkę  i spodnie na wieczorne wyjście do znajomych. Nigdzie ich nie było. Stanęłam przed ciasno upchana szafa z ubraniami i tępo patrzyłam na jej wnętrze. Nagle poczułam, ze mam tego DOŚĆ. 

      Wyrzuciłam wszystko, absolutnie wszystko z szafy na łózko i zaczęłam oglądać każdą rzecz. 
Część odłożyłam do oddania (uciska, za duże , za małe, zniszczone), część do naprawy (urwany guzik czy szlufka), a część włożyłam do szafy. Nadal było pełno, ale przynajmniej widziałam co w niej jest. 

Taki był właśnie początek moich igraszek i zmagań z minimalizmem na moja miarę. 

      Po zakończonej pracy usiadłam i wzrok mój trafił na okładkę z kalią Zdałam sobie sprawę, ze właśnie zrobiłam coś co zalecała autorka. Wzięłam się na nowo do czytania już nie z nastawieniem, ze to nierealne, a raczej co z tego mogłabym wykorzystać dla siebie.



od tej książki się wszystko zaczęło...

      Od tamtej pory minęło już kilka dobrych lat. Dominique Loreau stała się bardzo znana, jej książki przetłumaczone na wiele języków i dziś już można to uznać za klasykę lektur traktujących o minimalizmie. Ja sama podarowałam jej pierwszą książkę wielu osobom w moim otoczeniu i byłam bardzo zadowolona gdy ukazało się polskie tłumaczenie, bo mogłam obdarować jeszcze większe grono w rodzinie i wśród przyjaciół. 

      Przeczytałam wiele innych pozycji o podobnej tematyce, ale to jednak Dominique Loreau i jej pierwsza książka wywołały u mnie to olśnienie (prawie jak u Pomysłowego Dobromira). 

     Pod wieloma względami mogę szczerze powiedzieć, ze jestem minimalistką. Pod innym jeszcze nie, ale pracuje nad tym codziennie. 
     Moje miejsce pracy jest już takie jakie sobie zaplanowałam. Ale już np domowe archiwum zdjęć ciągle czeka na reorganizacje. Moja domowa biblioteczka została całkiem poważnie odchudzona, ale jestem dopiero w połowie. Część moich książek po francusku znajduje się teraz w jakiejś bibliotece szkolnej w Burundi. Niepotrzebne mi już książki polskojęzyczne oddalam do społecznych bibliotek polskich za granicą. Niektóre puściłam w świat dzięki www.bookcrossing.com Mam wrażenie, ze żyją teraz swoim życiem. No a ja po prostu czuje się lżejsza.

     Ciekawa jestem czy nadejdzie taki moment, gdy otaczać mnie będą tylko rzeczy potrzebne i chciane? 
     Czasami rozstanie z jakimś przedmiotem jest bardzo trudne i trzeba do niego dojrzeć. Są rzeczy, które wydawały mi się niezbędne, a które oddalam dwa lata później bez żalu. 

     Kiedyś podróże i wyjazdy były cala wyprawa. Teraz potrafię spakować walizkę na kilkudniowy wyjazd w ciągu kilku minut. Wiem co mam i coraz rzadziej zdarza mi się czegoś szukać.

    No i wracając po dwutygodniowym urlopie do mojej północnej Arkadii gdzie pracuję od poniedziałku do piątku, milo jest rozpakować się w kilka minut, milo jest przyjść do biura i spojrzeć na swój mały bo minimalistyczny, ale jakże swojski świat.

2 komentarze:

  1. Ciekawe wspomnienia początków nowej filozofii życiowej :)
    O.

    OdpowiedzUsuń
  2. Blagam naucz mnie tego minimalizmu, bo zwariuje! :-) Sam moj salon miesci ok 1000 ksiazek, zawsze wszystko moze sie przydac... To jest okropne!!! Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń